1
A jednak w to nie wierzę.
Chyba mam już dość tego całego teatrzyku. Te wszystkie ciągnące się za nami bezsensowne rozmowy, które nawet nie chcą przed nami udawać, że są cokolwiek istotne, że cokolwiek zmieniają naocznie na naszych twarzach. Te wszystkie przygłupie powiedzonka z jakiejś tandetnej telenoweli (jakby była jeszcze jakaś nietandetna), tematy wlokące się jak smród padliny za nami, od których nie sposób uciec, jak we śnie, gdy ktoś nas goni, gdzie wszystko jest w zwolnionym tempie. Najlepiej byłoby się zatrzymać. No niech już to pożre nas, to życie, albo co to jest.
Tak, tak, mamy piękne marzenia, ale to nie są nasze marzenia. To jak gra komputerowa ściągnięta z neta wraz crackiem i cudzym serialem. Tak, tak, wyrwiemy się stąd i będziemy mieć dzieciaki równie brzydkie i głupie, a może i jeszcze bardziej. Tak, tak, jak popracujemy nad tym, też będą się puszczać na lewo i prawo, też będą mieć wyrok w zawiasach. Tak, tak, jasne, że ukończą gimnazjum. Zdolne dzieciaki.
2
Byłem dziś z tobą dopóki nie zbrzydłaś, choć właściwie nie wiem na czym to w ogóle polega, ale boli. Boli jak cokolwiek – cokolwiek jak łazimy między słowami i wyrasta nam nasza wyłamana składnia, nasza zasmarkana miłość. Mała dróżka między naszymi krokami, a w nich czyste życie – jak morderstwo, że już nie ważne czyje jest to ciało, ale ile w nim zostało krwi. Jest nadal majowa jesień. Dni leją się strugą z ciemnych kącików ust. Śmiejemy się, że wszystko dookoła jest tylko kwestią czasu. Śmiejemy się, że to niby nie o nas. Ale śmiać to my się możemy, bo i tak jest dziwnie, czujesz to, zbyt tymczasowo, a jednocześnie zamierzchle czy prehistorycznie.
Bo to już było, mimo że wtedy miałem przynajmniej stabilną większość w twoich oczach, albo w twoich gaciach. I choć cieszysz się zawzięcie „z naszej bajki”, nawet siebie już nie potrafisz oszukać. Tak jak i ja, tak i ty dawno jesteśmy inni. Pewnie z powodu całej tej ufajdanej nieuwagi, tylko nie wiem, o co. Tak samo i cała reszta. Bo nie tylko my się stoczyliśmy z siebie, ale wszyscy ludzie, cały świat wywrócił się na drugą stronę i coś mamrocze o rachunkach krzywd i kontach oszczędnościowych. Ludzie łażący gdzieś po ulicach. Coś tam jeszcze przeżywają, coś przeżuwają, ale to koniec. Dziś już dzisiaj nie będzie. Może będzie jutro, a może jutro chuj nas to będzie obchodziło – i właśnie może o to im chodzi. Czekać tylko spikerki, jak z uśmiechem wycedzi przez zmurszałe, pokryte białą emalią zęby: „ze względów ekonomicznych Dzisiaj odwołane”. Pewnie czekają jeszcze cierpliwie na wyczerpanie asortymentu, aż pójdę spać. A potem dalej se pójdą.
Wiem, że słońce zawsze już będzie takie jak nie trzeba, że nigdy nie będzie nadawało się nawet na męczeństwo klasy C. Jedyne na co pozwala, to na prezentację mody ulicznej, robienie z siebie chuj wie czego, we wszystkich możliwie niesprzyjających okazjach. Tłumaczę sobie, że i tak trzeba to robić, żyć, przechodzić od dnia do dna świata z podświetlaną tarczą. Podobno to dziecinnie proste: kilka przyzwoitych gestów, zapamiętanych pokątnie słów, a potem się odpada. A jednak, skazany na epicentrum dobrze widzę, że to nie świat puszcza mi oczko, ale że jest zupełnie odwrotnie. Stoję więc jak idiota przed twoją klatką i martwię się, że przyjdziesz, podczas gdy nawet po Ciebie nie zadzwoniłem. Przede mną ciągle ta sama ponura szczelina w prującej się materii przez którą nic nie przeziera prócz świata. W tle tylko bawiące się automatycznie dzieci i parkujące auta. Czy to coś zmieni, jak się dziś nie zobaczymy? Czy ktoś to zanotuje? Przecież i tak wszystko jest prze-czuwaniem spotkań: najpierw się jest, potem też, na końcu to samo. Czy pamięć ostatniego spotkania nie podtrzyma naszych rozmydlonych istnień?
Położenie bowiem nie jest ani oczywiste, ani odpowiednie. Można łazić godzinami po tych ulicach, bo ja wiem, ile, ale i tak zawsze się będzie tym samym martwym punktem wyjścia: skądinąd donikąd. Wpatrywać się pusto w fakturę chodnika wynajdywać tam jakieś krótkowzroczne półsensy, unikać nadeptywania na wszelkie załamania i pęknięcia, iść co drugą płytę, co trzecią, nie spadać z krawężników, lub skręcać tylko pod kątem prostym, no kurwa, co jeszcze... Ta czcza bieganina zakrawająca na rozpaczliwą bigamię zasad i reguł, nie jest dobrą materią, nie jest żadną materią na jakąkolwiek „prawdę”. Ale jak tylko na jeden jedyny dzień sprawa idzie gładko: nadrukiem na zewnątrz, pomrukiem do środka. A potem co? Z powrotem na powietrze? Aż pod noc, po sam jej kres? Nawet jeśli księżyc także nie jest do niczego pomocny, by coś z nim zrobić? Nie ma co kusić się na te noce spadziste, na te pochyłe równania z "n" powiadomieniami z domów domniemań i oniemień. Łatwo powiedzieć, że wystarczy popatrzyć lasce głęboko w oczy, chwycić powietrze i niechcąco wypluć "czyżby?", a reszta zrobi się sama, jak, o ile, jest to możliwe. Przecież myśleć znaczy wytykać coś, tak jak zegar nas wytyka swymi kościstymi palcami, tak i my powinniśmy my to robić. Przerzucać odpowiedzialność na innych, by to oni nam odpowiadali, nie my im. Opóźniać demaskację, która przecież jeszcze bardziej zdemaskuje drugą stronę, jako naiwna ofiarę. Zresztą potem to i tak nie będzie miało większego znaczenia – kogo to będzie obchodziło? Dojrzeje się, odpadnie. To proste
.
3
Czasem próbuję jednak coś zrobić. Może można byłoby to odkręcić, wrócić, do tamtych początkowych chwil, gdy wszystko było przed nami. Powtarzam sobie, że samymi oczami jesteś piękna, że tylko są te oczy, czyste spojrzenie i tyle. Nic z tego, twoja twarz to niezatarte piętno, zawsze to dochodzi do mózgu. A tam jesteś już dawno skończona. Wszyscy jesteśmy. Więc nawet nie wiem, jak mam udawać, że cię kocham i za co. Choć wierzę w miłość jak w dogmat, jak w respekt wśród kumpli, że to jest coś, co pozwala żyć, coś, co trzeba robić, jak mycie zębów i narządów rodnych. Ale wszyscy wiedzą, że to koniec wszystkiego i że to zaczęło się ode mnie. Cały świat wymiera przeze mnie i nawet kumple skazują mnie zaocznie na niczym nieokreśloną banicję. Nawet oni. Co dopiero całe miasto? Nic tu po tobie, mówią, nic przed tobą.
Prazasada: lampy uliczne wyszywane tanim świecącym brokatem tłumią kolejne powstania. Szyk zwyczajny zszyty w zeszyty. Afekt modulowany – efekt gwarantowany; kontrola parzystości kroków, pobieżna akomodacja żywiołów, rozmieść ikony: autorozmieszczanie.