* * *



1.
Naszemu ojcu trzeszczą oczy, jednak najbardziej rdzawo rzęzi mu szczęka. Zachodzimy głową i myślą, dniem i nocą, jak naoliwić mu ten wadliwy osprzęt w sposób dlań niewidoczny; i choć ojciec je jeszcze spokojnie, chyba jednak przeczuwa najgorsze, ale za to najlepiej jak potrafi. Pokarm miarowo płynie po wybrukowanej żelaznymi opiłkami drodze mlecznej. Z tych dwóch komplementarnych szczotek – niejako w cynicznej odpowiedzi na nie zadane przez nikogo pytanie – spływają na nas odgłosy przeciągłego mlaskania, które wnet trafiają na podatny grunt ucha. Przylega to natychmiast do wilgotnej ściółki błony bębenkowej, zaczyna kiełkować – zależnie od podłoża – dając plon dwu, pięcio czy dziesięciokrotny. Tak oto ojciec wzrasta w naszych oczach pod egidą pląsającyh drobnoustrojów. Ale wierność bierności zagląda mu do oczu. Trzeba stwierdzić bezmyślnie, że ojciec je wszystko, co własne ręce podsadzą mu do ust. Często widzimy, jak zmarszczona plandeka zasuwa się na klawisze zębów i jak kolejne połacie fauny i flory znikają bezpowrotnie w cuchnącej otchłani.

Są poranki o których niewiele można powiedzieć i wieczory o których lepiej nie mówić. Z korca maku sączy się brud. Rozrzewnienie, rozkorzenienie i nagła separacja. Postanowienie jak wyrok jak ostateczny wniosek z nieobecności. Blada siatka chwil spoufalająca światło. W oczach tli się płomyk zemsty. Słowo, które wykwita przed snem, rano okazuje się być kolejnym kalekim rymem szumu dnia poprzedniego.

2.
Ojciec właściwie odchodził już nie raz, ale zawsze wracał, bo o czymś zapominał (pewnie tego dokąd idzie i po co..). Tak naprawdę jednak to idziemy razem z nim i na niego. Razem z całym budynkiem i ogrodem, staramy się dotrzeć, przełamać ciemność, a i tak zawsze wracamy do tego martwego punktu, przepastnej parabazy. Wtedy zjeżdżamy w dół wdzięcznie jak pijawki ze skóry skrofulityka. Odprowadzamy się milczeniem i gadamy do pustych ścian, które jednak boimy się dotknąć – są zimne.
Bo za ścianą jest nasze serce, które śni, które lśni plątaniną mosiężnych rurek. Bo przecież zawsze jest gorzej, a my lękamy się, że tak może być zawsze. Jest ten strych, duszność jego elektryzuje małe tłuste pająki i jest piwnica chłodna i ciemna, gdzie szklisty pot przykleja się do ramion. Póki jest cisza potrafimy radzić sobie i rodzić sobie myśli w bólu bezkształtnym. Bezsilnie i bezgłośnie śpiewamy kolejne antyfony nowenny nieprzystosowania, wszystko, by nie budzić podejrzeń, nie brudzić rąk, nie odkrywać kart. W naszej ciszy są jednak okresy przemilczeń i zaniemówień, tak, że ścierne języki więdną w naszych kaktusowych gardłach. Ostrze przybliża się na samą myśl o powrocie jesieni koprografów. Stoimy w bezruchu – to ściany drżą, nie my. To strych zbliża się piskiem styropianu, aż skwierczy skwarek w przełyku. To żołądek wtula się w nas, więc prędko wywołujemy wymioty. Duchy jak automaty na kawę, krwawy lej w samym centrum brzucha. Gdy strych opada, a podłoga piwnicy wypiętrza się ponad taflę wody, ściany zwężają się wokół obtartej kryształowej krtani, wokół urwanych strun, które i tak koncertowały tylko na nerwach; gdzie publicznością są i były nasze kopie ciał i twarzy. Na mdłych licach skrzy się pieczęć – wielki ołtarz przeżartej pamięci, albo żarząca się fałda veragutha. Dzieci brudu, brudne dzieci, gołe golenie i blade wargi zwycięstwa.


3.
Rozdzieliliśmy się, bo łatwiej jest wtedy szukać to, czego nigdy się nie miało, a za co trzeba dziękować rano i wieczór. Codziennie jest tak jak nigdy być nie mogło, jak gdyby nigdy nic nie było, ale nie reklamujemy tego. Bo jeszcze ktoś przyjdzie i dopiero będzie. Bo jeszcze coś się zdarzy i zacznie się być. To mogło być przeoczenie i na to obstawiamy. Dłubiemy w nosie i wycieramy o obicie fotela. W lustrzanym odbiciu przeszklonych okien nie widzimy siebie nawzajem tylko kolejne odrośla przeszczepionego głodu wgryzione w kawałki ciał, ciał oblepionych błotem i przemianą materii. Nie jemy nic, nie wypada, ale za to smarujemy powieki wegetą, wokół ust starannie malujemy wąsy z czekolady, wkrapiamy w oczy kwasek cytrynowy rozcieńczony sokiem z buraków, uśmiechamy się zawzięcie, by to jakoś wyglądało...

=========================================================================================

Pod wieczór wszyscy wychodzimy przed budynek, stajemy w skupieniu i oglądamy spadającą gwiazdę. Nie wypowiadamy żadnych życzeń, tylko trwamy i sycimy się... Mimo że wszystko wskazuje na to, że jest i było inaczej, nie dopuszczamy do siebie tej myśli. Wraz z nadejściem nocy, na naszą dzielnicę opada głucha zasłona lęku. Nie wypowiadamy żadnych słów – stoimy i gapimy się tępo. Do naszych uszu nagle dociera świst ciężkiego oddechu ojca śpiącego w pokoju na górze. Pozbyci wszystkich światów i świadków, jeszcze chwilę trwamy w bezruchu – potem powoli powracamy..