RÓŻOWE GÓWNO
Miała być wiosna w naszych duszach, a tu masz: odchody majowe znów zakończone porażką i reaktywną odwilżą. Nigdy przez to nie przebrniemy. Przecież całe miasto się z nas śmieje. Bardziej to chyba z ciebie, z tym, że nikt nie ma zamiaru tego pokazywać tego po sobie. Wolą po mnie. Tak jest ze wszystkim – zwłaszcza z tymi różowymi bluzkami, które zawsze tak mocno wkurwiają mnie w tobie. Ale co robić, bo myśleć se możemy, co nam się żywnie podoba. Bo wygląda na to, że jesteśmy na siebie skazani, choć powinienem być może powiedzieć: „jesteśmy sobie przeznaczeni”. Zresztą chuj z tym, chuj z tymi bluzkami. Gdybym tylko się przyzwyczaił do tego różu, walić już to, żeś jak but głupia, z tymi cosmo i tym zasmarkanym M jak miłość. Grunt tylko, żebyś nie była taka brzydka. Zwłaszcza, gdy nie jestem pijany, widzę dokładnie na twojej przeoranymi zmarszczkami twarzy, jak mój świat się kończy, i gdy mówię do ciebie, to już nie ja mówię, ale mówi ta podła nędza uwalanych moczem klatek, zatęchłe piwnice i smród z mojej gęby. Bo jesteśmy razem tym smrodem, ty z tą bluzką, ja z tą całą rezygnacją i tanim winem. Nie wiem, czy my w ogóle gdzieś jesteśmy na tym zapadłym osiedlu i nie potrafię już powiedzieć żadnemu kumplowi ‘cześć’ bez grymasu trwogi. Te wszystkie psie twarze, te panoszące się suki, udające jakieś rumuńskie prostytutki z podrzędnych pornosów. To jest zbyt prawdziwe, by nie było prawdziwe. A jednak w to nie wierzę.
Chyba mam już dość tego całego teatrzyku. Te wszystkie ciągnące się za nami bezsensowne rozmowy, które nawet nie chcą przed nami udawać, że są cokolwiek istotne, że cokolwiek zmienią. Te wszystkie przygłupie powiedzonka z jakiejś tandetnej telenoweli (jakby była jeszcze jakaś nietandetna), tematy wlokące się za nami, od których nie sposób uciec, jak we śnie, gdy ktoś nas goni, gdzie wszystko jest w zwolnionym tempie. Najlepiej byłoby się zatrzymać, niech już to pożre nas, to życie, albo co to jest. Niech i to śmierć będzie, niech to będzie cokolwiek, byle zwolniło mnie z udziału oglądania twojego zapijaczonego starego. Tak, tak, mamy piękne marzenia, ale to nie są nasze marzenia. To jak gra komputerowa ściągnięta z neta wraz crackiem; co z tego, jak na tym sprzęcie i tak nie pójdzie. Tak, tak, wyrwiemy się stąd i będziemy mieć dzieciaki równie brzydkie i głupie, a może i jeszcze bardziej, jak popracujemy nad tym, od nas. Też będą się puszczać na lewo i prawo, też będą mieć wyrok w zawiasach. Tak, jasne, że ukończą gimnazjum. Zdolne dzieciaki.
Byłem dziś z tobą dopóki nie zbrzydłaś, choć właściwie nie wiem na czym to w ogóle polega, ale boli jak cokolwiek. Cokolwiek jak łazimy między słowami i wyrasta wyłamana składnia nasza zasmarkana miłość. Mała dróżka między naszymi krokami, a w nich czyste życie – jak morderstwo, że już nie ważne czyje jest to ciało, ale ile w nim zostało krwi. Jest nadal majowa jesień. Dni leją się strugą z ciemnych kącików ust. Śmiejemy się, że wszystko dookoła jest tylko kwestią czasu. Śmiejemy, że to niby nie o nas. Ale śmiać to my się możemy. Bo przecież jest dziwnie, czujesz to, zbyt tutejszo, a jednocześnie zamierzchle czy prehistorycznie. Bo to już było, mimo że wtedy miałem przynajmniej stabilną większość w twoich oczach, albo w twoich gaciach. I choć cieszysz się zawzięcie „z naszej bajki”, nawet siebie już nie potrafić oszukać. Tak jak i ja, tak i ty dawno jesteśmy inni. Pewnie z powodu nieuwagi, tylko nie wiem o co. Tak samo i cała reszta. Bo nie tylko my się stoczyliśmy z siebie, ale wszyscy ludzie, cały świat wywrócił się na drugą stronę i coś mamrocze. Ludzie łażący gdzieś po ulicach. Jeszcze coś przeżywają, jeszcze coś przeżuwają, ale to koniec. Dziś już dzisiaj nie będzie. Czekać tylko spikerki jak z uśmiechem wycedzi przez zmurszałe zęby pokryte białą emalią: „ze względów ekonomicznych dzisiaj odwołane”. Pewnie czekają jeszcze cierpliwie na wyczerpanie asortymentu, aż pójdę spać. A potem dalej se pójdą.
Czasem próbuje jednak coś zrobić. Może można byłoby to odkręcić, wrócić, do tamtych chwil, gdy było znośne. Powtarzam sobie, że samymi oczami jesteś piękna, że tylko są te oczy, czyste spojrzenie. Nic z tego, twoja twarz to niezatarte piętno, nigdy z tym nie dochodzę do mózgu. Gdzieś to gubi się po drodze, więc nawet nie wiem za co cię kocham, bo wierzę w miłość jak w dogmat, jak w respekt na dzielnicy. Ale wszyscy cię znają, wiem że nawet te wymoczki, kumple skazują mnie za herezję. Nawet oni. Co dopiero całe miasto? Więc nic tu po mnie… i nic przede mną. Od dna do dnia przechodzę w podświetną świata z zamroczoną giętkością glizd w gniazdach gwiazd, jak w gwizdach gnid, nie rozpoznaję siebie tu wokół ,choć dobrze postawiony na podstawie postawy, winienem znaleźć się obok ciebie, lecz że bez rozkoszy w kloszach rokoszy, pieję zacięcie gnę się w poczęcie, siebie co go nie ma, ciebie co mieć nie chce się już.
A więc jednak: już po.