świadkowie nie mają racji

Deszcz. Przystanek. Wszystkie miejsca już dawno zajęte, zatarasowane. Ruszyć się nie można, ni oka wykol. Wszystko zostało zaciśnięte w kułak, w pięść, w kulę ziemską wreszcie. Przylepione, utkwione, zamknięte. Bezruch w kolażu. Pocięte i przygniecione. Jedynie kroplom deszczu się udaje: przeciskają się przez szpary w powietrzu utkwionym sztywno przy ziemi w niewyobrażalnie pogiętej pozycji. To jest deszcz, a to cała reszta, cała zmiana. Dalej. Pojazdy wlepione w jezdnie przetaczają się jak kolejne ataki suchot przez budynek sanatorium. Zwalisty nawał żelastwa, mrugające żeliwne spojrzenia w oparach wilgotnie tłustego dymu. Wióry przymglonych stukotów i plwającego rzężenia ciężkości i hałasu. Trujące bułki, masywne wykwity jezdni pędzące w kolejne chwile, następne. Kłam tych wszystkich chwil. Zakapturzone twarze: wszystkie są ciemne, niespotykanie, wszystko jest niespotykane, niespotykanie ciemne. Bez przerwy potykać, cieniste spojrzenia, zegarki w komórkach. Momenty. Chwile. Oczekiwanie na ucieczkę z tych mdlistych miejsc, bez rodowodu, bez znaczenia. Wzrok nie do przebycia, nie do zdobycia. 

Rozmowy: bełkotliwe, zaoczne kaskady słów. 

Kałuże: wybałuszone oczy, cieknąca ropa.