Symulacja nierzeczywistej oczywistości

 
...i zbawienie zawsze waży się na ostrzu noża..

 
Jest głęboko zaćpana noc. Błędne światełka w blokach mieszkalnych powoli gasną i ostatni mężowie i ojcowie powracają do w swych przeklętych nor kompletnie pijani. Tylko ja trzeźwy jak nigdy dotąd. Jestem. Ale jestem w łazience, zupełnie sam i zupełnie cicho. Przytrzymuję w ręku żyletkę - dokonuję symulacji. Jak to jest? Jakby to było? Co to będzie? Skrócony i skłócony test na egzystencję światów alternatywnych. We mnie i poza mną. 
 
Patrzę w lustro 'ecce homo' mówię. Cześć jestem tobą, ale za chwilę przestanę. Cześć jestem sobą, ale za chwilę ustanę. Tak bywa, tak ubywa. Ej, to mogą być twoje ostatnie chwile, a ty nadal nic. Nadal milczysz... Milczysz od zawsze i widzę twarzyczko, że już nigdy nie przemówisz. Tylko głupio się wykrzywiasz... Ile to już razy miałem ochotę cię torturować, aby z ciebie cokolwiek wydusić. Kim jesteś obrazie? Kim ja jesteś? Milczysz? 

Przecież nie mam żadnych powodów. Ani za, ani przeciw życiu. Fakt, że ten nawyk, to przyzwyczajenie nie wystarcza, bo nie jest, ani poprawnie zainstalowane, ani wystarczająco silne. Zbyt wiele istot boli mnie we mnie. 6 litrów płynu, którego każda cząsteczka prze na ściany naczyń i skomle o wolność. Czy mam prawo to zatrzymywać? Życia nie można ograniczać, więc może niech rozleje się na ten urokliwy jesienny pejzaż. Liście skropione krwią. Szkarłat i rdza. Ból i powietrze. 

Patrzę w lustro. No dalej. Nie odkładaj na jutro tego, co możesz zrobić dziś. Chmuro ognia i ziemi. Krwi i mięsa. Wijące się narządy proszą o pomstę, o wytchnienie umęczone kieratem metabolizmu. 

Przecież nie mam żadnych powodów. Uczucia skłaniają się ku przegubom, rozsądek wskazuje jednoznacznie na szyję, ale chociaż raz niech wygra mniejsza wydajność i opłacalność. Ile to potrwa? To potrwa kilka minut, choć zaręczam, że tym razem nikt nie będzie stał ze stoperem i popędzał. I tym razem, o dziwo, nikt nie dysponuje szczegółowymi danymi na ten temat. Ludzka ciekawość w tej dziedzinie zawiodła kompletnie. Jesteśmy tu sami, a to trwa całe życie, choć spokojnie mieści się w czasie oczekiwania na autobus przy jednym z przystanków gdzieś tam pod płaczącym niebem. To naprawdę niewiele, mimo że pada deszcz i jest chłodno. Ale czas nie gra tu żadnej roli: szczęśliwi go nie liczą, nieszczęśliwi starają się zapomnieć o jego upływie. 

Patrzę w lustro żyletki, ta odwzajemnia uśmiech i sugeruje poszerzyć go pełną gębą, albo od ucha do ucha. To tylko kawałek metalu, tak drobny, że na skupie nie dostałbym za niego złamanego grosza. Ciekawe, ile by mi dali za to życie? 

Jest głęboko zaćpana noc, tylko ja trzeźwy jak nigdy dotąd. Oceniam siły. Kumuluję odwagę oszczędzaną całe życie. To tylko dwa niedbałe, wręcz beztroskie ruchy, równie dobrze mogłyby się wydarzyć bez udziału świadomości, mogłyby być pomyłką, albo przypadkiem. Dwa ruchy jak dwie dekady z tytoniem w płucach. Dwa ruchy jak dwa ukradkowe ciosy oprawcy, jak dwa nieuważne kroki na przejściu dla pieszych. To tylko dwa ruchy, a potem już tylko kilka chwil odlotu do ciepłych i życzliwych krain zapomnienia. 

Zbliża się czas pożegnań, ale nie będzie ani buziaczków, ani okolicznościowych formułek. Będzie całkiem szczere zanikanie. Bez pompy, fajerwerków, ani strzelających korków szampana. I bez fleszy, ani pokazywania palcem. Bez zbiorowiska. Bez docinków, ani niedomówień. Nikt nie będzie skrępowany, ani obruszony. To będzie piękna prawdziwa pieśń pożegnalna, ale i pieśń triumfu i zwycięstwa. Veni vidi vici. Twoje pięć minut w maratonie trzeźwości i uśmiechu. Twoja życiowa szansa na drodze do gwiazd. 

Patrzę w lustro. Rozpoznaje znajome twarze. Uśmiechają się. Znajome lecz nieznane. Tak dalecy, że dłuższa może być tylko droga obrazu mej twarzy - od ich oczu do serca. Tą droga wędruję od początku wszechświata. Na tej drodze również przyjdzie mi zginąć.  

Przecież nie mam żadnych powodów. Wszystko toczy się swym rytmem i nigdy nie szło to sprawniej. Tylko ty twarzyczko coraz bardziej się ode mnie oddalasz, choć nie skłamię jeśli powiem, że zawsze byłaś mi obca. Rośnie między nami nieoczekiwany mur narządów wewnętrznych. Rośnie obcy świat między nami, i rośnie wyobcowanie między nami. Dlatego trzeba to przeciąć. To już dawno wymknęło się spod kontroli, jeśli można tu mówić o jakiejkolwiek jej formie w tej sytuacji. Trzeba przeciąć tę barierę i sprawdzić, co jest po drugiej stronie dnia i nocy, po drugiej stronie ja. Albo w ogóle co jest. 

Nie boję się życia samego w sobie, tym bardziej nie boję się śmierci. Śmierć jest to taki stan, którego nigdy nie zaznam. Minę go tak szybko, nim się spostrzegę. Nie można się tego bać, to nie jest możliwe. I jedyne czego się boję w życiu to niewiedza: mrożąca krew w żyłach wątpliwość "czy wykonałem już wszystko w tym miejscu?". Czy załatwiłem już wszelkie formalne kwestie związane z pobytem tutaj i czy mam prawo już powoli się zbierać. Tak bardzo się boję, że komuś miałem pomóc i nie uczyniłem tego. Że czeka na mnie jeszcze gdzieś na jakimś zakręcie drogi i beze mnie nie może ruszyć dalej. Miałem coś uczynić i nie zrobiłem tego. Widzę to w tych przerażonych oczach. Mimo strachu muszę więc odłożyć żyletkę. Najgorsze jest jednak wrażenie, że już za późno, że jest wszędzie za późno i gdzie nie przyjdę złomiarze już rozbierają dekoracje, statyści udają się na spoczynek i nikomu się już niczego nie chce.

Mimo niechęci więc, muszę odłożyć sny o lepszym życiu na później. Ale właśnie tu, w tej łazience, przed tym lustrem i na krawędzi tej żyletki pozostawiam to życie takie jakie jest. Tu także będzie mieszkała moja śmierć. Będę tu przychodził co jakiś czas i doglądał ich oboje. Będę doglądał i patrzył jak wzrastają na mojej twarzyczce światy alternatywne.