Kolejne rozdanie mięsnych kartek


 
 

Nie robię nic, poza tłumaczeniem się na wszelkie możliwe języki świata, ale przede wszystkim za siebie i to przed sobą... Inni gdzieś tam żyją sobie wedle poznania, albo wedle radości – tylko ja poza kontekstem wszystkich osobniczych zadań staram się połączyć „wszystko” we wszystko, bez wyjątków, bez powodu w jedno – ciągłą, acz niepewną linią. Wszystkie te kropki, martwe punkty, jedne zdarzenia, drugie, zdarzają się, są, ale mnie, jak w nich nie było, tak i nie ma…

Fabuła może i monotonna, lecz trzyma w napięciu. Powiedz tylko, ile dni zostało jeszcze, a na pewno dobrze to rozegram. Autobusy wciąż jeżdżą planowo, ja wraz z nimi. Nie czuję odrazy, ale brnę w to coraz dawniej. Nadal nie mogę spamiętać tego, że wczoraj był dzień, że dziś jest następny, że to jest to samo, jeśli w ogóle jeszcze jest. Bez ciebie, beze mnie i ciągłe w dół na manowce wspomnień, których nie ma, których nigdy nie było. Zawsze się jednak coś wymyśli, nawet jeśli droga płynie zakrętami do nas i są ludzie, którym coraz bardziej z nami nie po drodze i nie na rękę… 

Chodź na rynek, mam dla ciebie zaplanowany twardy bruk kocich łbów, który nigdy nie był moją ziemią i miękkie ciekło-ciepłe niebo, które nigdy nie było moim niebem… Ale mam to wszystko wraz z drogą dojścia i manowcami zejścia. Proszę cię, jak tylko wypluje cię budynek, lub cel, w który właśnie oblegasz i obejmie cię cisza, której nie sposób zagłuszyć, przychodź tu i oglądaj niebo nad rozsierdzoną miazgą tego miasta… My wszyscy tu jesteśmy, wciśnięci w ściany między kolejnymi okresami pokoi i roztopów, uwięzieni w piersiowych klatkach, stoimy pod bramami, pijąc piwo w czasach wyborów i klęsk żywiołowych.

Ulice rwą materię w strzępy na drobny piach w nerkach miasta i mój syn nienarodzony przechodzi tamtędy. Ludzie tu są, ludzie, którym trochę wierzę. Oddałem świat do adopcji i już czekam tylko na rozwój wypadków. Chodzę po chodnikach i pluję do studzienek kanałowych. Nic już nie widzę, nie słyszę, tylko biegnę truchtem w dół przepaści na manowce miasta. Autobusy żonglują mój sflaczały odwłok grząskiego powietrza. Właściwe słowa nikną gdzieś w ciszy wokół nas – wypłyną pewnie kiedyś odmienione, nikłe, żadne...

Nie wiem, ale zawsze gdy jesteś, mnie nie ma, są myśli. Te słowa płynące od wszystkich o wszystkim, emocje wplątywane w czas, w słów dziwnych walucie. Moje są, ale "moje" nic nie znaczy – jest pojęciem dziwnym i nieostatecznym. Tylko ja niewydarzony patrzę. We własnym odczuciu jestem czymś płynącym, u innych ledwo się objawiam, jestem rzeczą. Wszyscy naokoło myślą wszak nie o mnie, ale o zdarzeniach, w których się przejawiam. Jako ślad zatarty, jestem ledwo wspomnieniem po mnie, nieskończonym zbiorem odnośników, internetowych linków – zależnie od intencji poznającego, okaże się – kim będę, ten ja potem zastyga na zawsze w moich – nie moich oczach, na moich – nie moich ustach, w moich – nie moich uszach, na mojej – nie mojej twarzy…