Prawie wiosna, a mimo to na stopach, rękach i ustach nadal tworzą się ropnie, które uparcie swędzą swądem, głodem, i stagnacją. To zdradliwa krew. To krew zwierzęca. Od kilku żyć nie rodzi się nic. I tylko monotonne pulsowanie płynów ustrojowych, które krążąc szukają dziury w całym. Zaprawdę bo jest głód i chłód, który zawsze trzeba zatykać. Tymczasem w oczodołach nadal zieje czeluść. Dwie największe czarne dziury w tym wszechświecie pochłaniają przestrzeń niczym zniecierpliwiony swą nieobecnością pies w schronisku. Jest cisza i mrok. Drogi pokryte asfaltem zajeżdżane przez hałaśliwe i brudne stworzenia. Po kamiennych ścieżkach przylepionych do dróg, mkną stada paczek mięsa i kości. Te twarze… te wszystkie twarze pokryte chemikaliami nienaturalnie odbijają jaskrawe światła neonów doczepionych do prostokątnych brył budynków. Również wzrok ześlizguje się z tych martwych i sterylnych powierzchni, zajeżdżony na skórze, albo tańszej dermie, zaciągniętej na woskowych odwłokach. Nie widać wzroku. Gałki wywalone do wewnątrz przeglądają treść żołądka, dopiero co spożytej kolacji… albo jadłospis kolejnej. Odwłoki ściśle wpięte w odświętne ubrania robocze, służące prezentacji posiadanych zasobów naturalnych. Pomyślałby ktoś niezorientowany w sytuacji, że dziś dzień jarmarku i półtusze wieprzowe wylęgły na trakt, aby zawrzeć kolejną transakcję życia, w celu transmisji istnienia w nowe mięso. Tak to się rozplenia…
Na ulicy martwe śmiejące się twarze. Szczęśliwe, śliniące się worki mięsa. Zarabiamy i wydajemy, szykujemy i konsumujemy, flirtujemy i prokreujemy, robimy i gadamy o tym, co zrobiliśmy i co jeszcze mamy zamiar uczynić, by zarabiać, jeść, prokreować... po prostu żyć. W ciasnocie gąszczu ludzkich działań, coraz ciężej jest realizować siebie, mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej jest wypełniać ambicje, mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej jest spełniać swoje zachcianki, mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej jest dawać upust swoim żądzom i popędom, a mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej w sposób kulturalny i miły dla oka i uszu wyzyskiwać innych ludzi, samemu nie będąc przy tym wyzyskiwanym... Tak jakby nie było już czasu. Tak jakby nie było...
Człowiek marnieje, albo szaleje, czasami jedno i drugie naraz. Ale nawet wtedy gdzieś tam nad głową unosi się świadomość tego, że istnieje się tylko dlatego, że się oddycha... inaczej świat byłby czystym morderstwem, a jest zaledwie czystą torturą. To tak jak z wodą: trzeba wysiłku, aby utrzymać się na niej. Podobnie ta planeta, na której utkwiliśmy na amen. Ten okres życia to jak występ w reklamie agencji towarzyskiej, w którym zachęcamy do udziału w naszym życiu. Kompletnie za darmo.
Najdrożsi i najohydniejsi. Najpiękniejsi i najniewinniejsi. Zewsząd schodzą się tu i ustawiają w kolejce. Zbliżają się sobotnie wieczory w barach i dyskotekach nabrzmiałe od soczystego mięsa. W pobliskich ciemnych zaułkach odgłosy mlaszczących pocałunków, klaszczących pośladków i chrzęst łamanych goleni; wszystko to w naelektryzowanym powietrzu wypełnionym zapachem krwi i potu. Wszystko to obleczone w krystalicznie czystych wulgaryzmach. Momenty chropowatego uniesienia i momenty mdlejącego łaknienia, gdy mgła nachodzi bielmem na nieprzytomne oczy, zegar zwalnia, procesy życiowe schodzą do minimum, na moment nitka życia grubieje w małego guza, w którym tli się ziarenko zbawienia w śmierć. Z migoczącego supełka rośnie mała dróżka, która powoli rozwidnia się w nową cichutką niteczkę. I tak bez końca...
Jest noc albo tłuste chmury zawiesiły się nad miastem jak zdezelowany system operacyjny. Nie ma miejsca. Nikt nikogo. Przestrzeń zastygnięta, wklęśnięta do wewnątrz. Nic się nie wzrusza, nic nie oddycha, nikogo to nie porusza, nikt tego nie widzi... Ale noc szybko rozwidnia się, odsłania pobojowisko. Poranny niedzielny deszcz wymywa resztki wydzielin do kanałów ściekowych. Obolałe ciała tępo powłócząc nogami, powracają do betonowych nor. Za nimi przyklejone do umorusanych stóp cichutko przemykają ich powracające cienie.
Została tylko ostatnia wolna przestrzeń. Między bezbronnymi kołami pociągu tworzą się luki, wyrwy w czasie: świeże i soczyste - przez nie przecieka świat. Widać jeszcze zanikającą smugę po otwartym życiu.
Na ulicy martwe śmiejące się twarze. Szczęśliwe, śliniące się worki mięsa. Zarabiamy i wydajemy, szykujemy i konsumujemy, flirtujemy i prokreujemy, robimy i gadamy o tym, co zrobiliśmy i co jeszcze mamy zamiar uczynić, by zarabiać, jeść, prokreować... po prostu żyć. W ciasnocie gąszczu ludzkich działań, coraz ciężej jest realizować siebie, mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej jest wypełniać ambicje, mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej jest spełniać swoje zachcianki, mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej jest dawać upust swoim żądzom i popędom, a mówiąc ludzkim językiem: coraz ciężej w sposób kulturalny i miły dla oka i uszu wyzyskiwać innych ludzi, samemu nie będąc przy tym wyzyskiwanym... Tak jakby nie było już czasu. Tak jakby nie było...
Człowiek marnieje, albo szaleje, czasami jedno i drugie naraz. Ale nawet wtedy gdzieś tam nad głową unosi się świadomość tego, że istnieje się tylko dlatego, że się oddycha... inaczej świat byłby czystym morderstwem, a jest zaledwie czystą torturą. To tak jak z wodą: trzeba wysiłku, aby utrzymać się na niej. Podobnie ta planeta, na której utkwiliśmy na amen. Ten okres życia to jak występ w reklamie agencji towarzyskiej, w którym zachęcamy do udziału w naszym życiu. Kompletnie za darmo.
Najdrożsi i najohydniejsi. Najpiękniejsi i najniewinniejsi. Zewsząd schodzą się tu i ustawiają w kolejce. Zbliżają się sobotnie wieczory w barach i dyskotekach nabrzmiałe od soczystego mięsa. W pobliskich ciemnych zaułkach odgłosy mlaszczących pocałunków, klaszczących pośladków i chrzęst łamanych goleni; wszystko to w naelektryzowanym powietrzu wypełnionym zapachem krwi i potu. Wszystko to obleczone w krystalicznie czystych wulgaryzmach. Momenty chropowatego uniesienia i momenty mdlejącego łaknienia, gdy mgła nachodzi bielmem na nieprzytomne oczy, zegar zwalnia, procesy życiowe schodzą do minimum, na moment nitka życia grubieje w małego guza, w którym tli się ziarenko zbawienia w śmierć. Z migoczącego supełka rośnie mała dróżka, która powoli rozwidnia się w nową cichutką niteczkę. I tak bez końca...
Jest noc albo tłuste chmury zawiesiły się nad miastem jak zdezelowany system operacyjny. Nie ma miejsca. Nikt nikogo. Przestrzeń zastygnięta, wklęśnięta do wewnątrz. Nic się nie wzrusza, nic nie oddycha, nikogo to nie porusza, nikt tego nie widzi... Ale noc szybko rozwidnia się, odsłania pobojowisko. Poranny niedzielny deszcz wymywa resztki wydzielin do kanałów ściekowych. Obolałe ciała tępo powłócząc nogami, powracają do betonowych nor. Za nimi przyklejone do umorusanych stóp cichutko przemykają ich powracające cienie.
Została tylko ostatnia wolna przestrzeń. Między bezbronnymi kołami pociągu tworzą się luki, wyrwy w czasie: świeże i soczyste - przez nie przecieka świat. Widać jeszcze zanikającą smugę po otwartym życiu.
Transmisja ukończona.