mięsne kartki

Widzieliśmy się dziś rano, a potem już tylko długie godziny naszej nieobecności. Dalej nic. Można wpatrywać się w to jak w słońce i nadal nic nie widzieć. Zbyt tuzinkowo. Sterylnie. W małej wiosce naszych katastrof tożsamościowych, gdzie kolejna budka z piwem rozpada się ku ogólnej fali zwątpienia. A my w dół między rabaty i chrust zbierać się staramy na niedzielny obiad, a może na obiatę dla anorektycznych bóstw. Nie ma nic spoza naszej gminy, nie docierają do nas ani słuchy, ani nawet jakieś dalekie echa zwidów, które miewaliśmy w czasie pokwitania. Jaki twój wyraz twarzy każdy widzi, nikt nie stara się go choćby przeczytać. Ogólna obojętność wydłuża tylko niepotrzebnie nasze życia i tak zaśmiecone już urlopami zachowawczymi, okresowymi roztopami, gdy topnieją w nas wszelakie chęci do narzekania. Nie mamy się dobrze w swej dobroci dla tego wszystkiego, rzec można by, że mamy się przy tym zbyt słabo w swych słabościach. Polaryzacja jest zbyt silna. Ten łańcuch ciągnie się kilometrami i nie wiadomo czy w ogóle się gdzieś zaczyna… i czy kończy. Gdzie jest przód? Padamy ze zmęczenia na kolana i nie mamy już siły się modlić, tak mdli od rozpustnej pustki w naszych odwłokach, w naszych obwodach wypełnionych jedynie krystalicznie czystą wodą i, zapewne, powietrzem.