Statysta tygodnia.




 Przecież można oszaleć – a nawet trzeba, ale najgorsze, że z tym sobą zostanę już do końca świata, a może, nie daj Boże, dzień dłużej. Bo wiem, że będę się męczył ze sobą, ze swoimi i nie swoimi bólami. Z bólami brzucha będę chorował na stres, a tego się nie leczy, bo to pomaga podobno, motywuje. Ale najgorsze, że będę przy tym wszystkim, oglądał to, co dzieje się ze mną, swoimi, nie swoimi oczami i słuchał swoimi, nie swoimi uszami. Patrzył na siebie jak na niezrealizowaną prywatyzację, inwestycje długoterminową, którą przerwały masowe protesty. Długofalowy projekt zabudowy. Stąd aż do śmierci. 
Wczoraj mówiłem o tym, że niewykluczone, iż jestem przegrany, ale jak na razie, nikt się nie zorientował i wszystko toczy się dalej swym ptasim tokiem. Ale przecież przyznałem się: tę partię poddaję zatem bez walki. A tu nic się nie dzieje. Walka trwa nadal w najlepsze.
Bo jakże miałaby nie męczyć mnie ta niepewność, że może już mnie wykreślili z rozgrywek, że nie ujęto mnie w żadnym planie? Porzucona piłka do siatkówki gdzieś pośród zapuszczonej wioski rybaków. A przecież oni już nigdy tutaj nie powrócą. Ciekawe, czy powinni. 
Niepotrzebnie więc uczę się prognozy pogody na pamięć, ale to chyba ja jestem tak głupi, że nawet nie wiem, co i jak, że nie znam zasad, nie wiem, kto liczy punktację i 
czy przekleństwa też się wliczają do rachunku… Czy może ogólny rachunek wlicza się w przekleństwa albo w porachunki. A niech to szlag. Żadna rewelacja. Żadna rewolucja. Słońce zawsze jakieś będzie świeciło, jakieś chmury, możliwe opady, przejaśnienia w Suwałkach, grad... Albo coś dziwniejszego jeszcze, bo w końcu jakby nawet byłoby coś nie tak – jakaś dyskwalifikacja, to i tak nikt nie podejdzie i nie powie „jesteś porażką tygodnia idź spać i czekaj aż cię obudzą”. 
Nawet nie wiem, czy ci ludzie mnie widzą. Czasem, zupełnie nieodruchowo, niecodziennie poruszę palcami, uniosę lekko kolano i co? I tak wszyscy udają, że nie widzą, albo nie widzą, że wszystko udają. Widzą, lub nie chcą widzieć. Nie reagują, czy reagują z wyprzedzeniem? Bo może być tak, że to ja jestem tak opóźniony, że nigdy nie zdążam na właściwą sekwencję, że odpowiedź innych wyprzedza moje pytania o godziny, a może i lata? Co jeśli urodziłem się o całe wieki od właściwego czasu, od czasu najwyższego? Nigdy nie nadrobię już tych lat, jedynym rozsądnym wyjściem jest więc nie przeszkadzać tym, którzy są we właściwym czasie, i o właściwej porze, którzy czują ten cały flow, zgodność myśli, słowa i czynu – tak bym powiedział. Patrząc na to, patrzyć na to i odnaleźć tę ostatnią możliwą jedność. Bo są takie miejsca cudem ocalałe, gdzie można przeczekać to życie. Wstrzymać się z tym światem, albo z tym świtem. Tu na nizinnych porach dnia, na psychicznych zadupiach, gdzie można odsiedzieć ten dożywotni wyrok, w małych zatęchłych poczekalniach któregoś z dworców na krańcu świata.
Ale najgorsze jest to jednak, że cała ludzkość ode mnie nic już nie chce, nic z wyjątkiem podania godziny na którymś ze skrzyżowań dróg podrzędnych. Równie dobrze mogłoby to być skrzyżowanie ulic Świeradowskiej i Orzechowej. Choć kiedyś faktycznie to nie było takie złe, nawet kupiłem sobie zegarek – niestety szybko urwała się bransoleta i wszystko wzięło w łeb. Ale podobno lepiej wziąć w łeb, niż, za przeproszeniem, w dupę – więc dobre i to, choć pewnie gorzej to, niż wziąć w łapę. W każdym razie od jakiegoś czasu znowu jestem sam na wystawie, gorzej, że nie wiem jakiego sklepu, czy sklepienia. Ale dobre i to: służyć jako niezbyt ciekawa dekoracja do przechadzek po mieście, albo jak chcesz się trochę popisać ubiorem czy partnerem czy coś w tym guście czy nawet trochę się poprzyglądać – to w to mi graj! Więc dobre i to, zwłaszcza że jestem w tym mistrzem. 
A najlepszy jestem w autobusach! Bo też trzeba powiedzieć, że nie ma nic lepszego od moich autobusów! Te chwile, gdy jadę bez pamięci w przyszłość, niczym nie mogą być zastąpione. Autobus, gwarny i pochmurny. Zlepki ciał – kluska z mięsa mknąca przez chropowatą krtań miasta – wizje soczyste niczym rzężenie kloszarda. Czasem ślęczy się godzinami w miejscu, w zatorze, jak mnich nad książką czy chmura komarów nad wioską, w każdym momencie gotów runąć – niczym młotek na zdziwiony kciuk. 
Trzewia ruchu. Z arki spoglądam na zmielony widok chodników z kamienicami. Pływające reklamy! Ikarusy jak rumuńskie prostytutki, których każdy unika, których nikt nie uniknie; obskurne obicia piekła – muzeum figur nieforemnych, kanciastych. Prostokąty, splątane sieci prętów, uchwytów, których nikt nie wytrzyma, których nikt nie utrzyma, gdy jezdnia wyskakuje z posad. Jazda zwodnicza przez zrytą odłamkami skał przepaść, wyboje w jeździe, galopujący kaszel suchotnika. Wymiot ruchu, na falach kocich łbów, na jarach snów zemdlonych połaciami żółci. Niewczesny odlew z ofiar, podróż przez nieskończony wypadek samochodowy: wszystkie ofiary nieśmiertelne i nic nie czujące. A przecież nikt tego nie dostrzega – spektaklu w środku i na zewnątrz! 
 Oczy: tunele wzroku, linie równoległe, linie wyłamane, nie stykające się. Operacje wymijania, operacje pomijania, wzrok pusty, obojętny, niezaangażowany, pozornie pozorny, czujny... 
 Ciała: powierzchnie ciepłe i mrowiste, wykrojone z mięsa, reprezentacja zestyków, napięcie, różnicę potencjałów. Pot, mocz, śluz, przełykana ślina, rozedrgane wonie - napar ze złuszczonego naskórka, przecierana skóra. Kwas i mleko. 
  
 No stój tak, a nie ruszaj się, nie myśl. Ruch dławiący się światłami. Autobus czkający przystankami: nowa fala twarzy, nowa fala mięsa, oczu, kłębowisko konarów. Ty, patrz jak się to wszystko rozmieszcza... Zawirowanie. Wklepywanie się, umieszczanie we wnęki, w uliczki, dopasowywanie. Chwila i tafla gładzi się w lustro, w odbicie. Refleks. Stój tak, a nie ruszaj się. Zapomnij!
 Autobusy, moje autobamy, moje trumny chwil, moje zawiasy dnia! Zaangażowanie w nicość niezaangażowanych oczu, absolutna Wolność. Rano: Autobus oś podłużna; tramwaj, oś poprzeczna. Wieczorem odwrotnie. Ranki to autobus rdzeniem, gdy wchodzę i nie zamykam drzwi - sen kroczy za mną - jeszcze ciepłego od pieszczot. Lekki wiew i utrata grawitacji, rejs po asfaltowym strumieniu, odczuty w tył, niewyczuty, lekki, nieprzeżuty jeszcze... 
Lubię te poranki ranne od moich zakrzywionych myśli. Wsiąść do pojazdu i nie czuć, bo dzieli mnie jeszcze czasoprzestrzeń tramwaju, od podmuchu obowiązków, kolczastej smyczy, w każdym pojeździe jest zdejmowana; ale im bliżej do celu, tym czuć coraz bardziej, w kark się wgniatający świat, z całą jego krwiożerczą kosmologią. Jest taki kwadrans, gdy nic nie trzeba robić, tylko wymijać natrętne jak muchy spojrzenia i ustępować miejsca, które wszędzie jest tyle samo warte. Najlepsze 15 minut życia, codziennie bez ograniczeń! 
Powrót. Tramwaj, autobus. Szybciej, szybciej! Mamy tu trupa, jak martwa rosyjska dziewczyna, ofiara zabaw terrorystów i antyterrorystów, dobra i zła, materii i antymaterii, genów i środowiska, młota i kowadła, przylepiona pustymi gałkami oczu do szyby - jakby lustra - podstawionego autobusu w drodze do szpitala - choć bliżej by było do kostnicy, Chłód i zimno. Ale spokojny chłód i obojętne zimno. Głowa zmniejsza się, nie puchnie. Nadchodzą spokojne wizje rozpuszczone w przelewającym się krajobrazie potarganych budynków. Odpocząć, zapomnieć. Jutro kolejny kwadrans, którego nikt nie skąpi, kwadrans neurotycznej dumy: patrzcie, patrzcie – mnie to wystarcza! 
 
Ale nikt nie patrzy i nikt nigdy nie dowie się, nie zrozumie. Nikt nie podejdzie i nie powie: „moje gratulacje, jesteś statystą tygodnia, idź sprawdź w gazecie, jak nie wierzysz”. Ale żadna z gazet nigdy nie zająknęła się o jakimkolwiek istnieniu i nieistnieniu, o rolach, planach i powinnościach. Mówi się tylko o faktach, ale skąd się one wzięły, o tym ani słowa, szkoda.. Na ten mały dworzec na końcu światła nie dojeżdża żaden pociąg, nie zdziwiłbym się nawet, gdyby dotarł tu kiedyś jakiś dyliżans sprzed 100 lat. Nie zdziwiłbym się, ale i nie uwierzył. Bo z reguły jestem niewierzący, chociaż znam nawet cały katechizm i nawet kilka lat byłem ministrantem. Dobre i to, mówię, zwłaszcza, gdy teraz pracodawcy stawiają na doświadczenie. Kto wie może kiedyś zapracuję na siebie, zapracuję się na śmierć, albo na życie zapracuję. Ale i tak najgorsze, że zostanę z tym charakterem do końca, dobre i to że w ogóle jakiś jeszcze mam (w końcu lepszy wróbel w garści). Przecież mówię sobie czasem - nie jesteś sam - masz mnie i inne rzeczy też masz - masz 2 swetry i bluzę tak że nawet możesz sobie na ulicę wyjść i nikt ci nie powie: „stary, masz najgorszy ubiór tygodnia” – ale masz jeszcze 2 letnie buty na zimę i ręce masz… i masz jeszcze nieźle porąbane w głowie i psychice, należałoby dodać. Ale dobre i to mówię, bo to znaczy, że jeszcze mam głowę – znaczy, że jeszcze nie straciłem głowy - innymi słowy – doświadczam czasem różnych rzeczy i widzę: kilka takich obrazków jak twarz i usta i chodnik, mąż, żona, dziecko, kura, kaczka, drób. Gdybym jednak zdecydował się na to, żeby jednak być bardziej wierzący w boga i inne takie rzeczy, to powiedziałbym pompatycznie, że to jak chleb i wino, że to jak połączenie Nieba i Ziemi, z którego powstała sól i mógłbym iść w pokoju tworzyć inne pokoje jak bob budowniczy – i nawet dobre i to, że wiem, że mógłbym tak powiedzieć. A jednak te obrazki, co widzę, to tylko ludzie – no zupełnie nie jak ja bo np ja nie mam ciała tzn. mam, ale tylko w lustrze – ileż to czasu przed nim spędzam, by zapamiętać siebie, by poznać siebie, by znać siebie choćby z widzenia. Ale to jedyne co mogę, bo nigdy siebie nie widzę, tylko jakieś kawałki, szczątki. Być może jest właśnie tak, że nie do końca się urodziłem i tylko dzięki nadludzkiej pracy chirurgów te wszystkie kawałki, jakieś nogi, ręce poskładali w taką hybrydę, która jakoś tam działa. Wydaje mi się, że nie wszystkie organy są moje. Prawdopodobnie, aby to wszystko działało musiano wiele dołożyć z innych ciał, być może zupełnie nieludzkich. Z jakiegoś wysypiska czy z cmentarzy to zebrano. Czasem patrzę na swoje ręce, na swoje nadgarstki, na swoje palce, na swoje paznokcie, na swoje opuszki i szukam obcych ciał we mnie. Przecież wewnątrz mnie musi być z milion różnych organizmów, miliardy żyjątek! Patrzę więc sobie na ręce, patrzę, jak to życie przecieka przez palce. Patrzę na to wszystko i nie wiem doprawdy, co jest, a co moje nie jest. Może wszystko? Może nic? Ile istot we mnie nie wie o moim istnieniu! Ogrom tej ruchliwości przeraża mnie…  
A potem z powrotem patrzę na ludzi. Oni też nie wiedzą! Chociaż dobre i to, zwłaszcza, że mogło być gorzej: np. mógłbym nie wiedzieć, co myślę, bo przecież nie wiem co myślą ludzie – a ja jestem trochę inny, bo ja wiem, co ja myślę, albo może co „się” myśli. Ta myśl, która jest, bo objawia się, pokazuje się i jest w zasięgu i ona zbliża się. Ta myśl się zbliża i jest to myśl o zbliżaniu się tej myśli i o tym, który myśli o tym, że myśli o tej myśli. Ale dlaczego to a nie inno się myśli, czemu o tej myśli, a nie o innej? Czemu to myśl woli myśleć samą siebie dla samej siebie o sobie samej, a nie zwyczajnie o mnie, o świecie? Czyżbym stracił już panowanie, a może to tylko myślę o tym, że nie panuję, tylko po to, by nie panować, bo nie chcę tego? Czyżbym nie panował nad własną słabością, ale cóż to jest za słabość, która mnie opanowała? Bo inni nie wydają się myśleć o takich rzeczach, nie wydają samego czystego myślenia na świat. Siebie wydają, jak Judasz wydał Jezusa i jeszcze dostał resztę. Ludzie wydają tylko pieniądze, bo pragną mieć całą resztę. Ja wydaje myślenie, ale nie biorę nic w zamian. Bo niczego nie chcę, bo chcę niczego. Po co mi ono? 
A może jestem tak silny, że sama myśl się korzy przede mną, pokazuje siebie, objawia się. Ale przecież mnie nie ma, przecież jestem tylko tym miejscem, gdzie pojawiają się te myśli. Czy jest ktoś, to słucha, czy jest w stanie to słyszeć? Nie, nie mogłoby tak być. Myślenie myśli, to tej myśli zmyślenie. Ta myśl, która znalazła tu dogodny grunt, wrasta we mnie, każdego dnia przyrasta coraz mocniej, oplata to miejsce, niczym bluszcz… Wrzyna się i mówi mną. Czy już mną jest? Ale czy kiedykolwiek byłem obecny bez niej, bez jej udziału? Nie, ta myśl istniała tu zawsze. Jak byłem młody może nie chciałem jej słuchać, a może ona nie chciała jeszcze tak mówić, ale w końcu uwierzyłem i dzięki niej jestem… oddzielony. Nie potrafię sam już mówić, nie potrafię sam już działać. Wszystko, co robię jest pod jej dyktando. Jedyne, czego się lękam, to by nie popełniać błędów ortograficznych. Dzięki myśli bowiem wszystko jest myślą, wszystko jest jej obrazem. Ludzie też są obrazem – bez obrazy, ale tak właśnie jest. Jesteśmy ludźmi na podobieństwo myśli, jesteśmy myślą na podobieństwo jej myślenia o nas. Najgorsze, że to tylko we mnie są tym obrazem, że ja jestem tym obrazem, który w nim myśli, ten obraz faceta mną jest. Patrzę na niego i nie widzę go, bo myślę o nim. A mogłoby być tak, że gdybym nie myślał, wtedy on byłby, ale wówczas, jestem pewien, mnie by nie było. Jeszcze nie potrafię tego udowodnić, nie potrafię tego sprawdzić. Póki co, mam za mało danych i gwarancji za mało, że będę w stanie to potem odkręcić, jakby się coś nie udało. Jest to bowiem pewne zagrożenie, z tym, że nie wiem jeszcze dla kogo. Co, jeśli nie będę mógł stamtąd wrócić, albo przy powrocie zapomnę wszystko, tak jak to było z tym dzieciństwem, jeśli istniało we mnie coś takiego, takie myśli, podobno tak, ale tego też nie jestem w stanie dowieść. Poza tym nie wiem, czy potrafiłbym wykorzenić tę myśl. Nie wiem, czy wówczas wtedy jakaś inna, o wiele bardziej niebezpieczna, nie przejęła by mnie, a ja strasznie nie lubię się czymś przejmować, tak już do końca mnie, do kresu. Staram się więc wypośrodkować siebie między myślą a działaniem, ale myślę sobie tak, że nie ma takiego punktu styczności, że dzieli je przepaść. Już samo to, że cały czas myślę o działaniu dowodzi temu zamysłowi. Codziennie przekraczam tę przepaść w myślach, ale nigdy nie dotarłem do żadnego wniosku, do żadnej konkluzji. Więc mogę patrzyć tylko na świat tą myślą o świecie. Widzieć to wiedzieć. 
Ten świat jednak nie jest światem. Ci ludzie nie są ludźmi. Czy w tym świecie moich myśli ci ludzie cierpią? Czy ten świat moich myśli jest najlepszym z możliwych światów? Czy jestem za to odpowiedzialny? Czy mogę to zmienić? Czy powinienem? Kiedyś myślałem, że nie powinienem się wtrącać, że skoro widzę, że nie działam, to czy powinienem myśleć tak, jakbym działał i przez to wpłynąć na to, co może być? Czy bardziej działaniem się działa, czy myślą o tym działaniu? Czy słowa działają, czy są martwe? Czy jest to ważne w ogóle? Czy ludzie ci żyją, jak się ruszają, czy to ja tak sobie o tym myślę tylko? Czy ja myślę życie tylko w ten sposób? Czy to życie we mnie tak myśli, czy jest to coś innego zgoła?
Jeśli wypowiadane słowa mają słuszność i trafiają dokładnie tam, gdzie spodziewam się, że powinny być, jeśli człowiek mówiący mi swą myśl wypełnia wszystkie warunki konieczne i wystarczające na to, że go rozumiem i wierzę w niego, to czy nie powinienem przyjąć, że to ma sens i że ten świat ma sens, a więc i myśl tego świata istnieje dla mnie tak samo, jak moja myśl istnieje dla niego? Albo inaczej: czy jest możliwy jakikolwiek bezsens, a jeśli nie, to czy ten cały sens, jaki odkrywa się przed moimi oczyma, nie jest czymś zupełnie przypadkowym, bezcelowym, a sensownym tylko poprzez arbitralną regułę, w ramach jakiegoś przyzwyczajenia? Jeśli powiem, albo nawet pomyślę sobie „kldksl”, to czy sensem tej wypowiedzi, nie jest li tylko to, że wypowiedziałem „kldksl”? Bo jeśli wszystko zawsze można ująć w kontekście mówienia/robienia/myślenia bezsensu, co już jest jakimś tam sensem w tej chwili, nawet bezsensownym, ale namacalnym, to nie ma ani jednej myśli/słowa/czynu zupełnie poza kontekstem. Świat jest pełny, a obietnice wolności puste.
Zawsze ktoś cos mówi, czy myśli, coś odczuwa, coś robi. Nie mogę powiedzieć, że to nie dzieje się i że nie dzieje się bez sensu żadnego. Nie mogę więc powiedzieć, że świat jest zły, nie mogę powiedzieć, że cokolwiek robimy, źle robimy, że robimy niefortunnie, nieumiejętnie, nieadekwatnie. Nam się tylko tak źle wydaje. Ludzie źle się łudzą, bo łudzą się nad wyraz, nad to, co można powiedzieć, o tym, co jest. A jest tu i ówdzie, w tę i nazad. Przecież cały czas człowiek coś robi, na dodatek coś myśli, coś mówi. Zło jest tym kłamstwem, które sobie zadajemy. Nieumiejętnie ułożonym zadaniem, które potem źle rozwiązujemy językiem, czynem, który niepowiązany z myślą, traci przez to swoją moc przekazywania życia dalej. Tak to zostajemy w swych myślach i nie możemy wyjść na powierzchnię. Ja mówi i myśli tylko, a oni mówią i robią. Ja już nie działa, a oni już nie myślą. Sprawiamy wrażenie, które niczego nie usprawnia. No więc żyjemy sobie dalej i dalej i dalej i tak dalej (w kółko i nie ma końca i nie ma żadnych zapowiedzi spełnienia). 
 
 W ogóle to można od tego zdurnieć, bo zostałem wychowany, a tu nagle okazuje się że umrę ale dobre i to mówię, że mi na to pozwala konstytucja ciała, chociaż nie wiem, jak im zdążę udowodnić że się nadaję na człowieka, zanim mnie pochwycą skurcze serca i zwariuję, a wtedy dopiero zacznie się całe tłumaczenie, że nie wiedziałem, że to tak wygląda. A tu każą w drogę ruszać, w drogę najdroższą, bez niczego w zanadrzu, bez żadnego planu. 
Wyjść na ulicę i spłonąć. Można tak robić (nawet trzeba) i urządzać świat swoim pochodem. Na ulicę jak na podkład wejść pod stopy, pod stopami stop ziemi odczuć i zachęcać wszystkich do udziału bez ryzyka współudziału w tym wszystkim, co się w głowach rodzi a na piętach umiera… 

I nowa krew przepływa komorą.