Całe to zasypianie i dobudzanie się do żywego mięsa, te pełne cynizmu
sztuczki mnemotechnicznego zapominania siebie i uciekania się potem do
sztucznej ostateczności wypominania sobie nieumyślnych przewin, nie są dobrym
materiałem na udany i zasłużony sen, ale jak na codzienne dzisiaj, to jak
najbardziej wystarczy.
A z dołu patrzeć na to, to może i nieciekawie wygląda, ale już przy wykwintnym
obiedzie obgadać sprawę dokumentnie, od A do Z, to można i zawsze, dzień albo cały
październik tak przegadać – jak kupkę nawozu, gdy śniegi opadną – po wszystkim. Przypodobywać
się takim rozmowom, niby nieostrożnie potem powtórzyć o tym w wywiadzie i tony
listów odbierać. Życie robi się samo, jak, o ile potrzeba. Na kolorowych
karteczkach przylepianych do lodówki wypisywać, kim jest się i wczytywać się w
to codziennie, powtarzając w myślach, by potem na wyrywki odpowiadać. Tak
trzeba, zwłaszcza gdy wszystko ucieka. Dziś jak pociąg z bagażem wspomnień. Tam
znajomi w kręgu, tam sobotnia impreza i przesympatyczny ból głowy nad ranem.
Ból, który pozwala żyć. W czasie gdy ogląda się widokówki od siebie samego z
różnych stron świata, słyszeć, jak na chodniku dzieciaki bawią się w berka i śnić
o podmorskich wyprawach... Powoli dochodzić głodem do małej kawiarenki na końcu
bocznej uliczki, gdzie wszystkie dzienniki są wiecznie aktualne. Siadać tak
sobie wtedy w kącie i szlifować wykałaczką zęby trzonowe, które jak zawsze zbyt
gęsto narastają, więc ich czyszczenie pożera dużo czasu. A czas to czas ponoć:
czasem pozwala utonąć.
Zrodzone w nudzie, wiecznie nieudokumentowane odpowiednimi papierami. Oni,
my, obmowy i odmowy odnowy, słowem: ty i ja i egzystencja zwierząt x-kopytnych na
sawannie pełnej koczujących termitów, próbujących się dostać do nieba przez
rzetelną i uczciwą pracę (jeśli chcesz
być tam przed nimi: zamów! zadzwoń!
spray do zmylenia widzącego boga, by nie dostrzegł, że właśnie przekraczasz
dozwoloną prędkość, wystarczy popsikać sobie twarz i opuszki palców i
cierpliwie oczekiwać jutra).
Tylko nie rób nic głupiego. Poczekaj, a ukażą ci w pełnym blasku i
lifting i tenis i ostrygi. Przynajmniej zasmakuj. Niech tą bezkształtną bryłę
szlamu wnet rozkrzeszą kurze łapki, obrzmiałe wałki cellulitu i całe taneczne
korowody zatroskanych ministrów zdrowia i opieki społecznej, albo hulaszcza
martyrologia jednego z zasłużonych padlinożerców. Aż do momentu, gdy ktoś z
boku, zupełnie nieporadnie i niepotrzebnie, mógłby wypowiedzieć: „mission
complete”. Ale komu by się chciało? Oto znów przed Tobą chwilo trwaj, chwilo trwaj. Właśnie podano zakąski. Jest weekend,
albo będzie. Na każdym rogu ulicy napotykasz wszystko, czego serce i dusza (w
końcu) zapragnie.
Nie twoja dusza i nie twoje serce.